Królestwo dzikich gęsi 

Od Autorów

Co nas łączy? Skąd pomysł wspólnego albumu o Parku Narodowym "Ujście Warty"? Na co dzień dzielą nas setki kilometrów, a mimo to chyba inaczej nie mogło się po prostu stać. Nasza wspólna pasja, fotografowanie przyrody, skrzyżowała nasze ścieżki właśnie tutaj. Poznaliśmy się ponad 12 lat temu w Słońsku, na jednym z plenerów fotograficznych organizowanych w ówczesnym rezerwacie. Dla obu była to pierwsza wizyta w królestwie dzikich gęsi, pierwsza fascynacja. Wspólne przeżycia, spotęgowane wspaniałą fotograficzną pogodą, bogactwem ptasiego świata i gościnnością gospodarzy dały początek regularnym kontaktom i naszej przyjaźni, rzeczy przecież co raz rzadszych w tym wiecznie spieszącym się świecie. Kolejne wyprawy na plenery do Słońska, kolejne spotkania i w końcu ... 

To było gdzieś na Warmii. Obaj pracowaliśmy wtedy nad jednym tematem - bocianem białym. Jeden dla redakcji, w której wtedy pracował, drugi zbierał materiał do swojej książki o bocianach. Wieczorami był czas, żeby wrócić pamięcią do pierwszego spotkania i pomarzyć. Z uśmiechem wspominaliśmy sytuacje z przeszłości, nie tylko te fotograficzne. Ot, jak wtedy, gdy któregoś plenerowego popołudnia wróciliśmy, jak zwykle zmęczeni, na kwatery i jednego z nas przywitała w drzwiach jego gospodyni ze słowami - "Pan pewnie zmęczony, zaraz przygotuję panu kąpiel". Zakłopotanie troskliwością starszej pani ustąpiło miejsca wzruszeniu, gdy po wejściu do łazienki delikwent zobaczył gospodynię sprawdzającą temperaturę wody w wannie. Łokciem, jak dla małego dziecka. Och ten Słońsk! A gdyby tak zrobić coś dużego, pokazać innym, podzielić się wrażeniami. We dwóch byłoby łatwiej, mniej monotonnie, przecież każdy z nas widzi świat inaczej. Zróbmy to razem! Do końca bocianiej wyprawy w głowach szumiały nam skrzydła tysięcy dzikich gęsi.

Już następnej wiosny wylądowaliśmy w Słońsku. Jacek Engel, zawiadujący wtedy parkiem krajobrazowym, wielki przyjaciel fotografików przyrody, zapalił się do tego pomysłu. "Spanie macie u nas w domu, tylko zróbcie coś dobrego" - powiedział. Dom na Pompie stał się dla nas bazą wypadową, ostoją i schronieniem, gdy przemoczeni i przemarznięci wracaliśmy z terenu by wygrzać kości w cieple kominka. Iza i Jacek Englowie to nie tylko cierpliwi i tolerancyjni gospodarze (któż u diabła lubi gości wstających w środku nocy i znikających gdzieś do wieczora, lub szwendających się po domu w czasie niepogody), ale także skarbnica rad, pomysłów i wiedzy o Ujściu Warty. Oni pierwsi dowiadywali się też o naszych sukcesach i o wspaniałych zdjęciach, których danego dnia ... nie zrobiliśmy. Bez ich wsparcia i wyrozumiałości nie byłoby tego albumu. 
Izo i Jacku, dziękujemy!

Podziękowania jesteśmy winni jednak nie tylko im. Nic byśmy w terenie nie zdziałali bez zaufania i pomocy, jakie okazali nam wszyscy pracownicy Parku z dyrektorem Konradem Wypychowskim na czele. 

A Ujście Warty to teren niełatwy. Do wielu miejsc nie dojdzie się suchą nogą nawet w lecie. Długie, gumowe buty to tutaj obuwie najpraktyczniejsze, aczkolwiek niezbyt wygodne i nielekkie, zwłaszcza kiedy wyjdzie się z wody i okazuje się, że były dziurawe, a w każdym z nich naprawdę mieszczą się dwa wiadra wody. Brodzenie w nie zawsze przejrzystej wodzie wymagało więc od nas żelaznej kondycji i ... wiele wyobraźni. Kiedy woda jak okiem sięgnąć, brodzi się na pamięć. Zapomnisz bracie, gdzie droga skręca w lewo, to ... chlup. Wprawdzie kiedy to tylko było koniecznie mogliśmy liczyć na pomoc strażników i dowiezienie na miejsce łodzią, ale chcieliśmy być również niezależni. Dostaliśmy zgodę na poruszanie się po wodach zbiornika o własnych siłach. Przywieźliśmy więc kanu, łódkę zgrabną, zwrotną i niezastąpioną na krótkie wypady. Niestety małą. Wiosna, wysoka woda, pogoda niezbyt fotograficzna, w domu nudno, a chciałoby się wypróbować nowy nabytek. Wątpliwości budził co prawda wschodni wiatr, ale chęć wypróbowania nowej łodzi zwyciężyła. Na początku było fajnie. Płynęliśmy szybko (bo z wiatrem), ale im fale stawały się wyższe, tym mieliśmy coraz mniej pewne miny. Pora zawracać, jednak jak to zrobić nie ustawiając się ani na moment bokiem do fali? Jakoś udało nam się dowiosłować do najbliższej drogi, oczywiście zalanej, i pod osłoną drzew, na ukos, wróciliśmy pod osłonę wału. Piętnaście minut jazdy w jedną stronę i godzina w drugą. To nas nauczyło pokory. Już ta pierwsza próba pokazała nam, że parkowa motorówka z Jankiem Szczepańskim za sterem to niemal transatlantyk w porównaniu z naszą łupinką. Odtąd, gdy tylko wiało (a wieje tu częściej niż często), umawialiśmy się Jankiem. Jazda szybka i bezpieczna, bez różnicy w dzień, czy w nocy, bo Janek zna zbiornik jak własną kieszeń, tu się wychował, jest tu u siebie. W dodatku zawsze coś pokaże, opowie, a gawędziarz i żartowniś z niego przedni. 

Mimo że wszyscy stali nam zawsze do pomocy, to najprzyjemniejsza część fotograficznej roboty, czyli naciskanie spustu migawki, należała już tylko i wyłącznie do nas. Często pracowaliśmy razem, fotografowaliśmy niemal z tych samych miejsc, nasze ukrycia stały zaledwie o kilka metrów od siebie. Zrodziły się wątpliwości, czy aby nie marnujemy czasu robiąc takie same zdjęcia. Pierwsze porównania dały odpowiedź. Sprawdziło się to, o czym rozmawialiśmy pamiętnego wieczoru na Warmii. Fotografie tych samych motywów różniły się od siebie, każdy z nas widział świat na swój sposób. Praca we dwójkę dawała jeszcze jeden bardzo pożądany efekt - przechytrzyliśmy pecha. Tam, gdzie coś działo się poza zasięgiem obiektywu jednego z nas, gdy jeden coś przegapił lub skończył mu się właśnie film, pozostawał jeszcze drugi. Wiele zdjęć zawdzięczamy pracy w tandemie. Tak było w czasie zasiadki na czarne bociany. Korzystając z osłony rowu, nad którym stały nasze ukrycia, tuż nad wodą nadleciał jastrząb i zaatakował niespodziewającą się niczego krzyżówkę. Dokładnie pośrodku między naszymi budami! Jednemu z nas całą akcję zasłaniały jednak suche badyle na brzegu. Mógł wsłuchiwać się tylko w krzyk przerażonej kaczki i miarowy stukot aparatu kolegi. A bielik stojący w wodzie? Jeden z nas rozmawiał przez komórkę ze strażnikiem, który miał po nas przypłynąć łodzią, kiedy usłyszał terkot migawki. Przez szczelinę w ścianie ukrycia zobaczył sylwetkę wielkiego ptaka. To jego fotografował partner. Bielik stał nie dalej jak 10 metrów, na wprost ukrycia i przysłuchiwał się rozmowie. Komórka wpadła w błoto. Uff, udało się jeszcze zrobić zdjęcie zrywającego się do lotu, majestatycznego drapieżnika. 

Nie zawsze nam się udawało, oj nie zawsze. Wzbierająca, lub opadająca w nie dający się przewidzieć sposób woda niweczyła plany. Pogoda załamywała się gwałtownie i lało całymi dniami. Szukaliśmy wtedy nowych motywów, budowaliśmy ukrycia, lub z uporem polowaliśmy na światło. Czasem natura wynagradzała sowicie jednego lub drugiego i gdzieś wśród granatowych chmur ukazywało się słońce. To w takich chwilach powstawały pełne dynamiki i charakterystyczne dla Ujścia Warty pejzaże. Bo trzeba Ci wiedzieć Czytelniku, że gwałtowne zmiany pogody to tutaj rzecz typowa. Zachodni wiatr wtłacza w lejkowate ujście pradoliny kolejne ławy chmur, a między nimi zdarzają się przebłyski światła. Zwłaszcza pod wieczór, kiedy słońce stoi już nisko nad horyzontem, szanse są największe, trzeba tylko być w odpowiednim miejscu i cierpliwie czekać. Kiedy potem oglądaliśmy te wyczekane, wysmakowane kadry, zazdrościliśmy sobie nawzajem zdrową łowiecką zazdrością, bo przecież w pewnym sensie jesteśmy tropicielami i łowcami, a nasze trofea to nie tylko fotografie, ale także przeżycia i wspomnienia.
Jesteśmy także chyba po trosze hazardzistami, bo fotografowanie przyrody to profesja, która ma w sobie coś z hazardu. Zbyt wielu rzeczy nie da się zaplanować i przewidzieć. Można rzucić na szalę wszystko i nic nie wygrać. Ale coś nas ciągnie w teren, kto siedzi w domu i nie próbuje, ten nie wygrywa nigdy.
Naszą główną wygraną miały być dzikie gęsi. Wiedzieliśmy od początku, że to musi być "gęsiowy" album, na te gęsi cieszyliśmy się od początku. Jesienią są tu zawsze, i jest ich mnóstwo. Tylko czy dopisze nam fotograficzny fart, czy uda nam się zdobyć jakieś spektakularne ujęcia, czy trzy sezony nam wystarczą? W końcu października, w szczycie przelotów, zdarzają się dni wspaniałej, słonecznej pogody. Jeżeli stan wody będzie odpowiedni ... Nie może być jej zbyt wiele, bo ptaki są wtedy rozproszone po całym zbiorniku, dzisiaj tu, jutro tam, trudno zgadnąć gdzie będą, gdzie postawić ukrycie. Z naszego pierwszego pleneru w Słońsku pamiętaliśmy, że taki idealny układ ornitologiczno-meteorologiczno-hydrologiczny może się zdarzyć. Wtedy udało nam się wszystko. Ale to było ponad dziesięć lat temu, a w międzyczasie przecież wiele razy podchodziliśmy do tego tematu i takich gęsi jak wtedy nie udało się utrwalić na celuloidzie.
O pomoc poprosiliśmy niezastąpionego w takich sprawach Janka. Było słonecznie i niemal bezwietrznie gdy wpłynęliśmy na Sitowie i Janek wskazał nam miejsce, w którym mieliśmy zasiąść następnego świtu. Popatrzyliśmy na siebie kiwając głowami. W porządku, trzeba spróbować, to przecież pierwsze podejście, jak nie tu, to gdzie indziej. 
Następnego dnia wchodzimy do naszych ukryć na długo przed świtem. O wschodzie słońca robi się ruch w powietrzu. Gęsi są - dużo i ... daleko. No cóż, przyjemnie chociaż posłuchać i popatrzeć. Później wszystko ucicha, gęsi poleciały do Niemiec na śniadanie. Z daleka obserwujemy pojedyncze ptaki i polujące bieliki. I nagle znowu robi się głośno. Gęsi zaczynają lądować na wodzie przed nami. Jeszcze są odrobinę zbyt daleko, ledwo je widać na matówce aparatu, ale nasze niecierpliwe palce już naciskają na spusty migawek. Zrywa się nieprzyjemny, zimny wiatr. Przez chwilę nawet wydaje się, że się zachmurzy. Gęsi są już prawie na brzegu, robimy pierwsze ujęcia na tle wody, w której odbija się sine niebo. Światło zaraz może się skończyć. Tafla wody staje się jednak błękitna, wiatr rozpędza chmury, gęsi coraz więcej, niektóre nie mieszczą się już w kadrze. Ze zdziwieniem spostrzegamy, że gęsi są właściwie tylko w pobliżu naszych ukryć, gdzie indziej brzeg jest niby taki sam, a ptaków nie ma. Nasze wymarzone modelki czyszczą pióra, kąpią się, machają skrzydłami. Nie wiadomo co fotografować. Silniki naszych aparatów zaraz zaczną dymić. Nagle rejwach i tumult przed naszymi kryjówkami milknie na moment, gęsi wyciągają szyje i jak na komendę zrywają się wszystkie do lotu. Pojawił się bielik. To on je spłoszył. Chmara ptaków przelatuje o metr nad naszymi głowami. Na moment robi się ciemno. Wrażenie jest takie, jakby człowiek stał pod wiaduktem, po którym przejeżdża rozpędzony ekspres. Jeszcze tylko kilka klatek wystrzelonych niemal na oślep do gęsi lecących prosto w obiektyw i wszystko ucicha. Rozbiliśmy bank, zgarniamy całą pulę. Radośni wracamy do domu. Jacek widzi nasze roześmiane gęby i wita nas krótkim: "Widzę, że gęsi jakieś mieliście". Mieliśmy. Takie jak w dziewięćdziesiątym pierwszym, albo nawet lepsze - odpowiadamy. 

Tylko skąd Janek wiedział, że tam będą, że zachodni wiatr zapędzi je właśnie do naszej zatoczki? Jasnowidz jakiś czy co? Przecież następnego dnia nie było tam żadnej.

Takie radosne chwile zostaną nam w pamięci do końca życia, wynagrodzą trudy poszukiwań, budowania ukryć, dźwigania sprzętu i gorycz niepowodzeń. Trzeba by nie lada talentu literackiego by je wszystkie zebrać i opisać. Na szczęście mamy coś, co pozwoli nam się podzielić naszymi wrażeniami z Ujścia Warty - nasze zdjęcia. Czytelniku, oddajemy ten album w Twoje ręce ze świadomością, że pokazuje on Park Narodowy "Ujście Warty" widziany naszymi oczami, że nie wszystko udało nam się przekazać. Potraktuj go więc jako zachętę do odwiedzenia Parku. Może się kiedyś spotkamy, bo my wrócimy tu na pewno. 

Przemysław Szymoński, Artur Tabor

 

© Prawa autorskie do zdjęć i tekstów zamieszczonych  na tej stronie są zastrzeżone i chronione polskim prawem. 
Fotografie są własnością spadkobierców Artura Tabora i nie mogą być wykorzystywane bez ich pisemnej zgody !


Webmaster: Zbigniew Cieśla zc@plusnet.pl